#ŚWIĘTONAFCIARZY – Wasze wspomnienia: Michał

Czytam tak wspomnienia wszystkich związane ze, stadionem, pierwszym meczem, kibicowaniem. Czytam i czuję, że przyszła pora, żeby podzielić się też swoimi. Łukasz w swoich wspomnieniach napisał, że stadion to nie tylko mecz, to też ludzie, spotkania. Dla mnie na początku to było coś zdecydowanie więcej. Odskocznia od szarej rzeczywistości.

Jak to brzmi, odskocznia dla jedenastolatka. Niestety tak to właśnie wyglądało. Pamiętam jak mój ojciec, żeby zabrać mnie z domu kupił karnety na sezon 97-98. Jakim przeżyciem były dla mnie te wyjście na stadion. Te dwie godziny „innego” świata.

Pierwszy mecz, pamiętam jak przez mgłę. Piąta kolejka 1 Ligi, przyjeżdża do nas Pogoń Szczecin. Beniaminek, zupełnie jak Nafciarze. W składzie Petrochemii takie nazwiska jak Sejud, Przerada, Woroniecki, Popek, Milewski, Witkowski, Remień, Podolski, Małocha, Kowalczyk, Jakóbczak i on… 171 centymetrów pierwszego prawdziwego piłkarskiego idola – Paweł Miąszkiewicz. Po 26 latach nadal mam przed oczami obraz jak Paweł przed rzutem wolnym klęka, wiąże buta, wstaje – rozgląda się i umieszcza piłkę w siatce rywali. Wybuch radości… takiej czystej. Cholera wszyscy na stadionie się cieszą, ja się cieszę, to było coś pięknego. Prócz samego meczu pamiętam to bieganie z „kolegami” po koronie stadionu. Taka zwyczajna dziecięca zabawa. Ale dla mnie coś wtedy wyjątkowego.

Ten pierwszy mecz nierozłącznie wiąże mi się z mecze drugim. Dwa tygodnie poźniej do Płocka przyjechał łodzki Widzew. W składzie obecnego wtedy Mistrza Polski takie gwiazdy jak Łapiński, Siadaczka, Gęsior, a obok nich młodzi Szymkowiak, Zając, Bogusz. I ten najlepszy zespół w kraju przegrał wtedy z Petrochemią 1:0 po bramce wychowanka Nafciarzy Piotrka Soczewki. Pamiętam jak do ostatniego gwizdka cały stadion drżał o wynik, i pamiętam tę ulgę i radość po dziewiędziesiątej minucie. Cała runda jesienna, bez względu na pogodę, ciepła kurtka, gruba czapka i na stadion.

Niestety, na wiosnę już na stadion nie wróciłem. Zimą, po długiej chorobie nowotworowej, zmarła moja mama, a dla mnie mecze i Wisła zeszły na dalszy plan. To przed tym uciekałem na stadion. I przed tym mnie ten stadion „chronił”. Ten stary stadion przez pół roku jej choroby był dla mnie miejscem, gdzie prócz piłki, jako dzieciak znajdowałem coś ważniejszego – radość, nawet jak Nafciarze przegrywali to była radość ze zbitych piątek, bramek, wszystkiego.

Przerwa z obiektem przy Łukasiewicza w moim wypadku nie trwała bardzo długo. Wróciłem już w sezonie 99/00. To był sezon szczególny. Na ławce Petrochemii Jerzy Kasalik, dla mnie od tamtej pory, jeden z najlepszych trenerów jakich Wisła miała w historii. A jak sezon 1999/2000 to może być mowa tylko o jednym meczu. „Najlepszym meczu w historii”, wygranych 3:1 Derbach Mazowsza. O tym meczu można mówić godzinami. O geniuszu Kasalika, o manewrze z Nosalem w obronie, o sprycie Pawła Miąszkiewicza i czerwonej kartce dla Zielińskiego. Dla mnie jednak, najbardziej pamiętną rzeczą były wtedy trybuny. Nie pamiętam, żeby było na nich tyle osób, dla mnie jako dla dzieciaka, stadion pękał w szwach. Ta energia, która biła od jakichś 13 tysięcy kibiców, którzy przez 90minut stali, dopingowali, wspierali. Jak trzeba pozdrawiali rywali… coś pięknego. To wtedy chyba na dobre we mnie narodziła się „miłość do tego stadionu”. Różnie toczyły się moje losy, wyprowadzki z Płocka do Warszawy, Torunia.. delegacje w pracy. Mogło mnie nie być pół roku, rok. Ale zawsze jak wracałem do Płocka, to wracałem też na Łukasiewicza. Nieważna była liga, nieważne było kto biega po boisku, kto jest trenerem, prezesem, czy jaka reklama jest na koszulkach. Ważne było, żeby wrócić i poczuć tę atmosferę. Różnie bywało na trybunach, ale te „mury” dla mnie zawsze emanowały energią i pozytywnymi wspomnieniami zgromadzonymi na przestrzeni lat!

Teraz, kiedy mamy nowy dom, nowe mury, musimy je naładować tą energią na nowo.


Kopnij dalej

Dodaj komentarz