Długo kazaliśmy wam czekać na ten wywiad, ale wybaczcie nam. Każdy z nas pracuje, ma rodziny. Czasem brakuje czasu, żeby zająć się sprawami blogowymi. Po dwóch latach ciszy pierwszy wywiad z byłym prezesem Wisły Płock – Jackiem Kruszewskim. Serdecznie zapraszamy na pierwszą część tej rozmowy. Link do drugiej części: Jacek Kruszewski: „Najważniejsze jest, aby budować przyszłość, pamiętając o historii” [WYWIAD – część 2] – Nafciarski blog
Będzie bardzo nietypowo, bo może ja zacznę? Chcę zapytać z przymrużeniem oka: dlaczego zaprosiliście mnie na rozmowę? Od zdania prezesury płockie media zupełnie o mnie zapomniały, choć przez ponad 8 lat byłem w zasadzie non stop w radio, telewizji i gazetach, nie tylko lokalnych zresztą. Normalnie lodówkę się otwierało i wyskakiwał Kruszewski. Nie mam z tym już żadnego problemu, wiadomo: „umarł król – niech żyje król”, ale jestem ciekaw co to się stało?
Wiesz, jeżeli o mnie chodzi, zapewne sporo osób będzie wyrazicielami tego, co ja w tej chwili powiem. Jesteś kawałkiem historii Wisły, kawałkiem takiej historii, o której trzeba pamiętać, bo te rzeczy, które się wydarzyły przez ostatnie lata, nie wydarzyły się same. Że tak powiem my za cel postawiliśmy sobie, pisanie czy rozmawianie o Wiśle, po raz kolejny powtórzę – my nie jesteśmy fanami trenerów, prezesów. Naszym klubem jest Wisła, ty jesteś jej częścią i dlatego poprosiliśmy o spotkanie. Dlaczego tak późno? Może dlatego, że ktoś nam tam kiedyś podszepnął, że on ma na pewno wywiadu nie udzieli, rozmawiać trzeba z każdym. Kiedyś mówiłeś, że klub jest apolityczny, my się też nie chcemy bawić w wystawianie laurek, czy stawianie pomników- ten jest wspaniały, tamten był be teraz już go nie ma. Tak jak powiedziałem, rozmawiamy z ludźmi, którzy byli i są związani z klubem i tyle.
No i super – tak powinno być. Idziemy do przodu, ale jak powiedział Józef Piłsudski: „naród, który nie szanuje swojej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”. Warto więc także naszym kibicom przypominać jak to dawniej bywało, a jest naprawdę o czym przypominać. Nie odmawiałem nigdy spotkań z mediami czy kibicami, dlatego z przyjemnością przyjąłem wasze zaproszenie. Ale może już dość tego nietypowego wstępu? Oddaję wam dowodzenie.
Pracę w klubie rozpocząłeś od stanowiska wiceprezesa. Jak do tego doszło? Czym zaskoczyła nowa praca, co należało do twoich obowiązków i czy podpatrywanie Dmo pomogło w późniejszych czasach?
1 lutego 2011 zostałem wiceprezesem Wisły. Zadań stricte sportowych wtedy nie miałem w zasadzie, ale pracy w klubie było tyle, że szybko doba okazała się dla mnie za krótka. Trzeba było uporządkować sprawy wizerunkowe, marketingowe, szukać sponsorów, czy choćby tylko partnerów, a tych nie było wcale i pracować nad relacjami z kibicami. Wykorzystywałem to, że byłem trochę „wolnym strzelcem” i nos wsadzałem wszędzie, by maksymalnie poznać klub od środka. Od razu zwróciłem się również do Orlenu z propozycją odnowienia współpracy, na początku w temacie Petki i starego herbu. Sprawy teoretycznie najważniejsze, czyli sportowe zostawiłem prezesowi, przyglądając się jednak bardzo wnikliwie temu, co się dzieje w najdrobniejszych szczegółach. Już wtedy byłem bardzo blisko zespołu, pojechałem m.in. na obóz, widziałem duże problemy i starałem się na miarę możliwości, także w nietypowy sposób reagować. Zainteresowałem się także tym, jak u nas wygląda temat szkolenia młodzieży. Działo się wtedy bardzo wiele i niestety nie zawsze pozytywnie. Zawsze podkreślałem, że studia, żadne w ogóle przygotowanie teoretyczne nie da tego, co praktyka, zwłaszcza w takim miejscu, w takim klubie i w niezwykle trudnej sytuacji w jakiej byliśmy. Na pewno współpraca z działaczem o doświadczeniu Krzysztofa Dmoszyńskiego bardzo procentowała później. Niezła szkoła życia i nie ukrywam, że był to trudny czas dla mnie. Dmo to specyficzna postać i chyba na początku nie do końca mi ufał, nie wierzył we mnie, zresztą nie on jeden myślę.
A jak w ogóle znalazłem się w klubie? Już kilka lat wcześniej, w momencie, gdy była jeszcze, wg. mnie szansa na powstrzymanie gwałtownej degradacji klubu, rozmawiałem z prezydentami, m.in. z Mirosławem Milewski, przedstawiałem plany i stawałem w gotowości do pracy dla Wisły, do której miłości i oddania nigdy nie ukrywałem. Szansę dostałem dopiero od Andrzeja Nowakowskiego i myślę, że ani jego, ani kibiców Nafciarzy nie zawiodłem. Muszę powiedzieć jednak, że w życiu się nie spodziewałem tak wyczerpującej, intensywnej pracy, która po latach skończy się co prawda ogromnym sukcesem, ale obarczona będzie wielkimi kosztami prywatnymi.
Zostałeś prezesem. Sytuacja może była nie tyle beznadziejna, co bardzo trudna. Twoje pierwsze decyzje, sprawy, którymi musiałeś się zająć.
Pozwólcie, że zanim opowiem o początkach mojej prezesury, zaakcentuję jedną rzecz. Wydaje mi się, że wielu obecnych kibiców już zapomniało, albo w ogóle nie wie, bo np. są za młodzi, kiedy „narodziła się” dzisiejsza Wisła Płock. A było to nie rok, dwa, czy nawet 6 lat temu, tylko przed 10. laty – w czerwcu 2012 roku. Ostatnio na jednym z meczów spotkałem Mariusza Kaliwodę i mimo tego, że nasze drogi później bardzo się rozeszły, to przez chwilę, ja chyba nawet z łezką w oku, powspominaliśmy, że właśnie minęła dekada od początków odrodzenia naszego klubu. To jest niezwykła historia, której nikt i nigdy nie wymaże, zwłaszcza ja, który z kilkoma innymi ludźmi zacząłem podnosić Wisłę z ruin.
No właśnie – z ruin… Może to trochę za mocno powiedziane, ale latem 2012, po kolejnej degradacji na trzeci poziom rozgrywek, klub naprawdę nie wyglądał dobrze. Przez kilkanaście miesięcy mojej pracy pewne rzeczy już się udało poprawić, zaczęli się m.in. pojawiać pierwsi partnerzy, nie płaciliśmy już np. za plakaty, wodę, czy catering meczowy. Ściągnięty przeze mnie Hubert Chmielewski, razem z Justyną Woją pracowali u podstaw przy marketingu szeroko pojętym i postęp był widoczny. Ale najważniejsza – sportowa działka, to znów był dramat (poza powołaniem do życia Stowarzyszenia Sportu Młodzieżowego, ale o tym może później). Znowu były nerwy, prawie puste trybuny, znowu był krytyczny moment i zaczęto się ponownie zastanawiać, czy jest sens dalej angażować miasto w zawodowy futbol, nie mówiąc o jakiejś zupełnej wtedy utopii, czyli nowym stadionie. Dla mnie było jasne: to co się stało trzeba przekuć na pozytywy, wyciągnąć wnioski i zapierdzielać, jeszcze mocniej niż dotychczas. Gdzieś podświadomie czułem, że damy radę, że nie możemy tego tak zostawić, wiara mnie niosła niesamowicie. Na najbliższego współpracownika zaproponowałem Grzegorza Kępińskiego. Prezydent chwilę się wahał, po tym co stało się z klubem w ostatnim sezonie, lekko przestał chyba wierzyć, że uda się to wszystko jeszcze ogarnąć i wyprowadzić na odpowiednie tory. Kazał mi się zastanowić, czy chcę brać na barki taką odpowiedzialność, bo jako prezes będę musiał zapłacić za niepowodzenie głową. Nie zastanawiałem się ani minuty. Bardzo dobrym ruchem było zatrudnienie Grześka. Mieliśmy co prawda różne charaktery i były trudne momenty, ale jeśli chodzi o sprawy zawodowe, był to bardzo zaangażowany człowiek i odrodzenie Wisły, to także jego i to duża zasługa.
Na szczęście nie musiałem się uczyć klubu, jego struktur, poznawać ludzi. Wiedziałem już wszystko i choć pracy, na każdym w zasadzie polu wciąż było mnóstwo, mogliśmy w miarę spokojnie realizować plan, jaki sami przed sobą postawiliśmy – plan przywracania Wiśle blasku. Ważne dla mnie było wtedy, że zaufaniem obdarzyli nas kibice, miałem też ogromne wsparcie najbliższych.
Jak to się stało, że Marcin Kaczmarek trafił do Wisły?
Kluczowy moment na starcie, pamiętam to dobrze. 16 czerwca 2012 jechałem na mecz Mistrzostw Europy do Wrocławia i nie mogłem się z trenerem spotkać. Szybko zorganizowałem numer telefonu do niego, zadzwoniłem do mojego wiceprezesa i mówię: „wolny będzie za chwilę Kaczmarek, ciekawe ma już osiągnięcia, a jeszcze jest młody, niezmanierowany; spotkaj się z nim i zrób wszystko, żeby się zgodził przyjść do nas”. Śmialiśmy się później przy piwku nie raz wspominając, jak Kępa zbajerował trenera, naopowiadał mu historii, jakim to super klubem jest Wisła, jak mamy hajs i poukładane wszystko. Namieszał mu w głowie grubo, a prawda była taka, że nie mieliśmy nawet zorganizowanego obozu przygotowawczego, a z zespołu odeszło chyba z 15 piłkarzy, w tym kluczowi, m.in. Krzysiek Kamiński, Łukasz Nadolski, Ariel Jakubowski, Ricardinho, Szymon Matuszek, czy Kamil Biliński.
Ale ta niesamowita historia już się rozpoczęła. Trenerowi daliśmy sztab złożony z płocczan: Adam Majewski jako asystent, Grzesiek Pietrzak w roli szkoleniowca bramkarzy, kiero Piotr Soczewka, maserzy Paweł Nowacki i Marcin Kowalski (kilka miesięcy później dołączył do nich Maciek Bagrowski). To była ekipa… Żeby nie było, że trenerowi Marcinowi ściemnialiśmy zupełnie, bo mimo, że byliśmy tylko drugoligowcem, dokonaliśmy od razu bardzo solidnych wzmocnień. Do zespołu trafili Sewer Kiełpin, Janek Barański, Paweł Magdoń, Arek Mysona, Tomek Grudzień, Janusz Dziedzic, Krzysiu Janus oraz Marcin Krzywicki i co niezwykle ważne, na boisko wrócił po ciężkiej kontuzji Jacek Góralski.
Początki były jednak fatalne. Po pucharowych mękach w Bodzentynie, pierwszy wyjazd ligowy mieliśmy do Tarnowa (z całym szacunkiem dla Unii, ale nie wiem czy młodzi kibice wiedzą, że taki klub w ogóle istnieje). To był mój prezesowski debiut w meczu o punkty. Przegraliśmy, później było nędzne 0:0 ze Zniczem i kolejna porażka – na Radomiaku. Po trzech meczach zajmowaliśmy chyba przedostatnie miejsce w tabeli wschodniej grupy 2. ligi! Kto wtedy wierzył, że za kilka lat będziemy w elicie, będziemy mieli potężnego sponsora i zacznie się budowa nowego stadionu? Niewielu, ale byli i tacy, co wierzyli… Nie zapomnę rozmowy z Kaczmarkiem w moim gabinecie, właśnie po 1:3 w Radomiu. Marcin zapytał o jedno: „prezesie, mamy wygrywać teraz za wszelką cenę, czy bez nerwowości budować ten zespół i grać to, co chcemy, a wyniki przyjdą?”. Podobała mi się ta rozmowa (bardzo podobną odbyłem jesienią 2018 z Jerzym Brzęczkiem, po kilku porażkach z rzędu). Oczywiście, trener dostał nasze pełne poparcie i… Skończyło się wiadomo jak – skokiem cywilizacyjnym, jakiego nigdy ten klub z udziałem jednego trenera i jednego zarządu nie osiągnął. W ogóle w tym moim pierwszym prezesowskim sezonie bardzo dużo ważnych rzeczy się wydarzyło, takich, które rzutowały na bliższą i dalszą przyszłość klubu. Pojawili się wreszcie sponsorzy, było nas coraz bardziej widać w mieście i nie tylko, np. po nagraniu jeszcze w 2011 kolędy, przyszła wielka akcja Idę Na Wisłę z teledyskiem, koszulkami, smyczami, wlepkami itd., a przede wszystkim uruchomiliśmy akademię.
Stowarzyszenie Sportu Młodzieżowego WP utworzyliśmy co prawda jeszcze z Dmo jesienią 2011, ale tak naprawdę zaczęło ono pracę od lata 2012, kiedy już z Grześkiem powołaliśmy nowy zarząd i przekazaliśmy temu zalążkowi wiślackiej akademii pierwsze pieniądze na działalność. O widzicie, kolejny mamy jubileusz – 10lecie rzeczywistego startu SSMWP.
No właśnie, sam wszedłeś na temat akademii. Jak okiem kibica widzisz to co to co dzieje się teraz, dwie drużyny są w CLJ, zaczynają się pierwsze powołania. Pewnie cieszy cię to?
Bardzo mnie cieszy, bo to są efekty też naszej wcześniejszej pracy. Jak byście sobie prześledzili moje wypowiedzi, gdy jeszcze jak byłem w klubie, to mimo, że CLJ mieliśmy już w 2017 bodajże roku, mówiłem o tym, że dopiero właśnie te roczniki, które dziś tak ładnie sobie radzą, które przeszły już pełen proces szkolenia w naszym SSM, będą pierwszymi, z których powinna być pociecha. Nie jest to więc dla mnie żadne zaskoczenie. Przypomnę, że poza powołaniem akademii do życia, za „moich czasów” wydarzyło się kilka kluczowych do istnienia i rozwoju akademii rzeczy, m.in. doprowadziliśmy do spektakularnego zwycięstwa w budżecie obywatelskim, dzięki czemu zbudowano na stadionie absolutnie niezbędne dzieciom orliki pod balonem. Poza tym wyremontowaliśmy i oddaliśmy plac przy hali Politechniki, za moich czasów wymieniono także sztuczną nawierzchnię boiska bocznego. Cały czas finansowaliśmy stowarzyszenie i wykonaliśmy bardzo solidne podwaliny pod dalszy jego rozwój. Gdy słyszę niekiedy głosy, że blokowałem rozwój stowarzyszenia, to nie wiem śmiać się, czy płakać. Oczywiście – najważniejszy był pierwszy zespół, bo bez jego sukcesów, napędzania piłkarskiej koniunktury, o innych sprawach, nie było co myśleć, ale młodzież – stowarzyszenie, czy wymyślona przeze mnie Młoda Wisła, też była ważna. Sam niejednokrotnie obserwowałem treningi juniorów, uczestniczyłem nawet w zajęciach z przedszkolakami, że o systematycznym oglądaniu meczów rezerw nie wspomnę. Oczywiście nie wszystko wychodziło. Żałuję np., że nie udało się zatrzymać Oskara Tomczyka, ale na tamten czas, gdy nie można było jeszcze z nim podpisać kontraktu, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby został.
Pomysły na zmiany, które mogłyby poprawić funkcjonowanie SSM pojawiały się co jakiś czas, zawsze jednak było jakieś „ale”. Najlepsza wg. mnie opcja była wiosną 2019, ale do współpracy z człowiekiem, który wtedy przedstawił kapitalny plan na skok cywilizacyjny naszej akademii jednak nie doszło. Nigdy nie byłem hamulcowym rozwoju SSM i nie ma tu nawet znaczenia to, że z Markiem Brzozowskim, który jest dziś dyrektorem jeszcze ja podpisywałem kontrakt trenerski. W prowadzonym przez Instytut Sportu rankingu akademii piłkarskich w 2020 roku byliśmy na 70. miejscu w Polsce (niecałe 13 punktów), dziś jesteśmy na 65. (12 punktów), jest więc progres. Ale ja zawsze podkreślałem, że liga centralna juniorów, 3 liga, czy powołania do młodzieżówek nie są najważniejsze. Trzeba oczywiście jak najbardziej profesjonalnie szkolić i wychowywać dzieci i młodzież, ale najważniejsze jest przygotowanie i wprowadzenie wychowanków do dużej piłki. To jest dla mnie wyznacznik pracy akademii, nie mówię tu tylko o naszej, ale generalnie wszystkich – ilu absolwentów szkółki gra na poziomie ekstraklasy, 1, czy 2 ligi. Za moich czasu nie było z tym w Wiśle najlepiej, liczę, że będzie się to zmieniało.
Dodam może jeszcze, że od lat prowadziliśmy rozmowy z największymi płockimi firmami (m.in. z PERN) w temacie wsparcia finansowego w obszarze szkolenia narybku. Przed moim odejściem z klubu, rozmowy z PKN Orlen na temat sponsorowania stowarzyszenia Wisły były już na bardzo zaawansowanym etapie i bardzo się cieszę, że umowa została podpisana, a koncern wspiera także naszą młodzież.
Zanim przejdziemy dalej właśnie coś na temat Orlenu. Ja wiem, że to temat drażliwy, bo wchodzimy na grunty polityczne. Pewnie zgodzisz się ze mną, że nie powinno mieć to w sumie związku, jeżeli chodzi o miasto, w którym Orlen ma swój główny zakład, nie powinno się zwracać uwagi na to z jakiej opcji politycznej jest prezydent, a z jakiej Zarząd Orlenu. Czy w tej chwili widzisz szansę, żeby nastąpiło jakieś zbliżenie, bo nawet nie chodzi mi już o nakłady na pierwszą drużynę. Chociaż też to by się przydało, ale żeby ten Orlen zamiast powiedzmy kłaść większe środki w Krakowie przez spółki córki czy nawet w Olsztynie, nie powinien w naszym mieście zająć się na poważnie pomocą w szkoleniu młodzieży?
Wiadomo – oczekiwania wszystkich mieszkańców Płocka, nie tylko kibiców, są takie, żeby Orlen wspierał miasto w jak największym stopniu, bo jest to największa polska firma, teraz koncern mulit energetyczny. To jednak nie jest proste zagadnienie i trzeba na nie spojrzeć z kilku perspektyw, ja przynajmniej tak robiłem i robię. Do drzwi Orlenu zacząłem pukać od razu po rozpoczęciu pracy w Wiśle. Słyszałem co prawda wkoło: szkoda czasu, nie ma szans, oni się wycofali z piłki i do tego nie wrócą. Wiedziałem jednak, że muszę spróbować i pierwsze pismo wysłałem do Orlenu już w lutym 2011. Nie prosiłem na początku o powrót do sponsorowania Wisły, bo chciałem, żeby najpierw pojawił się jakiś sukces sportowy, ale chodziło o zgodę na używanie Petki w starym herbie. Odpowiedź była zdecydowanie negatywna. Kilka miesięcy później, gdy już po awansie do 1 ligi powołaliśmy stowarzyszenie prosiliśmy o wsparcie szkolenia młodzieży. Ta i kolejne prośby o spotkanie, przestawienie planów, nie znalazły odrobiny przychylności ze strony PKN. Nie chcę się tu absolutnie wdawać się w politykę, ale zwróćcie uwagę na jedną rzecz. Przez lata była w nas zgoda polityczna – ta sama władza w mieście i w kraju, ale woli współpracy koncernu z Wisłą nie było kompletnie i na żadnym polu. Nie zrażałem się i jak wiecie w 2016 roku niemożliwe stało się faktem – Orlen wrócił do sponsorowania Wisły i to w zupełnie innych realiach politycznych. Tak na marginesie dodam, że za jeden z największych sukcesów swojej prezesury uważam zgromadzenie wokół klubu wszystkich, którzy są mu życzliwi, niezależnie od barw partyjnych. W tematach klubowych orientacja partyjna dla mnie nie miała znaczenia. Politycy od prawa, do lewa stukali się kieliszkami przy długim stole i słynnej szafie w gabinecie prezesa przy Ł34 i wznosili toasty za Wisełkę! Krok po kroku spowodowaliśmy, że klub, tak mi się przynajmniej wydawało, stał się apolityczny.
Za Wisłą zaczęła się opowiadać cała w zasadzie Rada Miasta, bez względu na ugrupowanie. Oczywiście bardzo dobra pracę wykonywali dla nas poszczególni, będący blisko klubu radni, m.in. Michał Sosnowski, którego niebagatelne wsparcie czuliśmy cały czas, ale wiślackie sesje przestały być politycznymi naparzankami i to było dla mnie coś pięknego.
Myślałem, być może, a raczej na pewno naiwnie, że Wisła jest miejska, czyli jej właścicielami są płocczanie. Tak, przedstawicielami właściciela w klubach miejskich są prezydenci, ale rzeczywistymi właścicielami to są np. Darek Mioduski w Legii, Michał Świerczewski w Rakowie, czy Janusz Filipiak w Cracovii, bo oni wykładają swoje prywatne, nie miejskie, czyli publiczne pieniądze. Wisła to jest klub mieszkańców Płocka i nie tylko, dlatego chciałem, żeby polityka odeszła przy niej na bok i w dużej mierze mi się to udało, co było być może dla mnie zabójcze, ale absolutnie tego nie żałuję. Tak więc przy dużej pomocy kibiców, bo SSKWP się bardzo zaangażowało w mediacje między klubem, a Orlenem, udało się w końcu doprowadzić do kolejnego epokowego wydarzenia, co w opinii niektórych nie miało prawa się zdarzyć. Byliśmy wtedy jedynym klubem piłkarskim, który koncern sponsorował i to był powód do ogromnej dumy, choć i pozycja negocjacyjna była wtedy diametralnie inna niż dziś. Teraz pytanie jest takie, czy to wsparcie jest odpowiednie, czy mogłoby być większe? Oczywiście – zawsze chciałoby się więcej i trzeba o to zabiegać, ale jak nieustannie powtarzałem: cieszmy się z tego co jest i pracujmy nad kolejnymi, lepszymi umowami, ale „nie kąsajmy ręki, która nas karmi”, bo drugiego takiego sponsora nigdy w historii tego klubu nie było i myślę, że nie będzie. Wsparcie koncernu rok po roku było i chyba jest większe, mimo, że, uwierzcie mi – realizacja tej umowy nie była prosta. Naprawdę nie była. Nie chcę w tej chwili opowiadać o szczegółach, ile trzeba było rzeczywiście się nagimnastykować, żeby w permanentnej wojnie politycznej, która ze szczytów zeszła także na poziom samorządowy, ta współpraca dobrze funkcjonowała i nie została w ogóle zerwana. Mówiłem: krok po kroku, okrzepnijmy w elicie, pokażmy, że dobrze zarządzamy, że Wisła się rozwija i warto z nią współpracować. I przede wszystkim – zbudujmy nowy stadion, wtedy wymagania wobec sponsorów będziemy mogli mieć znacznie większe, bo zaoferujemy znacznie lepszy produkt, damy im choćby loże VIP i możliwość promocji na europejskim poziomie. Szanujmy to co mamy, bo sam wiem najlepiej jak ciężko jest dziś o sponsora, zwłaszcza takiego, którego myślę zazdrości nam cała liga. A w ogóle, to politykę od sportu najlepiej byłoby odsunąć.
Czy prezes Jacek Kruszewski inaczej widział sytuację klubu i podejmowane decyzje niż Jacek Kruszewski kibic?
Na pewno tak, mnóstwo rzeczy z trybun wygląda zupełnie inaczej. Nawet gdy jako szef stowarzyszenia kibiców często bywałem w klubie, rozmawiałem z prezesami, trenerami, zaglądałem na treningi, to dopiero po rozpoczęciu pracy przy #Ł34 dostrzegłem jak bardzo różni się obraz zewnętrzny, oficjalny, od rzeczywistości. Ale bycie zaangażowanym kibicem bardzo mi uważam pomogło. Kiedyś jeden z pracowników klubu, chyba oburzony relacją jaka miałem z trybunami zadał mi pytanie: „jesteś w końcu kibicem, czy prezesem?”. Odpowiedziałem bez zastanowienia: „prezesem – kibicem!”.
Uważam, że jedno absolutnie drugiego nie wyklucza. Wręcz przeciwnie, to zaangażowanie i miłość do barw, jaką wyniosłem z trybun, powodowały później, że chciałem tylko dobrze dla klubu i ludzi, dla których przecież klub istnieje, czyli kibiców. Wg. mnie przejście nieprawdopodobnej drogi z 2. ligi do ekstraklasy, utrzymanie w niej, pozyskanie potężnych sponsorów, wielkie transfery i w końcu nowy stadion, to jest zasługa m.in. tego, że w Wiśle była normalność, brak zmanierowania, układów, robiliśmy wszystko po to, żeby klub się rozwijał, szedł do przodu, żebyśmy zrobili tę ekstraklasę, utrzymali ją i zaczęli wymarzoną budowę. Oczywiście, to było takie trochę romantyczne myślenie kibica bardziej niż menagera, ale nie chciałem udawać, że jestem tylko „działaczem”. Trzeba było, to się zakładało krawat, szło do mediów, na spotkania biznesowe albo z… szalem na trybuny. Natomiast całym sercem za klubem od rana do rana i to było, jestem przekonany, idealne połączenie. Takie przypadki chyba się w Polsce coraz częściej zdarzają i kibice są dziś dopuszczani do władzy. Oczywiście nie każdy kibic może być prezesem, ale wg. mnie nie zaszkodziłoby, gdyby każdy prezes był kibicem
Jeżeli się mylę, to mnie popraw, bo ja, akurat uważam, że niekoniecznie chodzi o zasiadanie we władzach. Natomiast o to, że klub powinien brać pod uwagę w niektórych aspektach głos kibiców, bo oni widzą to zupełnie inaczej niż włodarze zamknięci w budynku.
Dokładnie tak. Kiedy prawie 20 lat temu powołaliśmy do życia kibicowskie stowarzyszenie to też próbowaliśmy, może nie tyle wpływać na to, co klub robi, ale właśnie mocno komunikować się z klubem i mówić co nam się podoba, co byśmy chcieli zmienić itp. Wtedy się zaczęły wspólne wizyty w szkołach, akcje charytatywne, razem z klubem jeździliśmy po okolicznych miejscowościach, organizowaliśmy turnieje. Kiedy wszedłem do klubu, to powiedziałem moim kolegom, którzy zostali na trybunach, że w dalszym ciągu będą mieli wpływ na klub, natomiast ten wpływ będzie ograniczony i muszą mi zaufać. Tak było, spotkań z nimi, rozmów łatwych i trudnych były niezliczone ilości. Oficjalnie i nieoficjalnie, bo drzwi mojego gabinetu zawsze i dla wszystkich były otwarte. Dziś o tę komunikację jest o wiele łatwiej, są liczne media społecznościowe, a kibice nie puszczają z rąk smartfonów i komentują, oceniają wszystko i natychmiast, niestety często bez chwili refleksji. Oczywiście najważniejsze zawsze były sprawy transferowe, one kibiców interesują najbardziej, ale na które już nie mają wpływu.
Kupujemy tego, a sprzedajemy tamtego.
To jest prawo kibica. U nas komunikacja cały czas była, a propozycje, różnego rodzaju uwagi były kierowane do mnie w najróżniejszy sposób, np. przez forum kibicowskie, które przed laty funkcjonowało. Nigdy, mimo że byłem członkiem zarządu, nie miałem wątpliwość, że chcę i będę się z kibicami komunikował, co by się nie działo. Odbiór tego w klubie nie do końca był dobry, byli tacy, którzy uważali, że kibice i tak przyjdą jak będą wyniki. Bzdura, o fanów trzeba zabiegać zawsze, bez względu o co się gra. U mnie granica wpływu kibiców na klub nigdy nie była przekroczona. Pewnie to wynikało z tego, że klub dobrze funkcjonował, ale także z tego, że mi ufali. W każdym razie bardzo dobra komunikacja była do końca, do ostatniego spotkania. Nigdy nie zapomnę tego, jak kilka dni przed moim odejściem, przyszli późnym wieczorem w bardzo licznym gronie na trybunę główną i znów zadawali trudne pytania, patrzyli prosto w oczy, żeby zobaczyć, czy wierzę w to, co robię. Po czym rozpoczęła się niewiarygodna akcja #muremzakruchym…
I tak było od samego początku, a przecież trudnych chwil nie brakowało. Mimo, że ja nic w zasadzie z Wisłą nie przegrałem, to była dramatyczna walka o utrzymanie w 2019, albo gruba „afera” po transferze Recy. W ciężkim czasie najbardziej dążyłem do spotkań z kibicami, może dlatego, że nigdy nie miałem nic na sumieniu, nic co mógłbym ukryć. Jak były trudne pytania, np. plotka o tym, że agent Kubacki ma w Wiśle swoich 12 piłkarzy, to wyświetliłem kibicom szczegółową listę: jaki zawodnik – jakiego ma menadżera. Albo jak poszedł fejk, że Dominik Furman (w momencie, gdy jazda po nim była w Płocku straszna) zarabia u nas 90 tys. zł., to na spotkanie z kibicami przyniosłem jego kontrakt i zapytałem, czy jest chętna osoba, żeby zobaczyć jak jest naprawdę. Jak nie szło Jurkowi Brzęczkowi, to zrobiliśmy spotkanie, jak nie szło Sobolowi – dawaj kibiców, potem z Kibu, kiedy miał trudny moment.
Jak wyglądały pierwsze dwa sezony na fotelu prezesa. Jak wyglądał budżet? Jak wyglądało organizowanie tego budżetu? Bo wiadomo, że jakieś tam pieniądze były od miasta.
No ja nie miałem szczęścia dostać poukładanego, ekstraklasowego klubu, z dużym sponsorem, w miarę zabezpieczonymi finansami itd. Choć było blisko, bo przed rokiem pojechałem na ostateczne rozmowy do Zagłębia Lubin. Miałem pomysł na zrobienie czegoś dużego właśnie w takim solidnym, bardzo stabilnym finansowo klubie, który ma wielkiego mecenasa, piękny stadion i znakomitą akademię. Do współpracy nie doszło, a jeśli chodzi o nasze początki to… może i dobrze – niech sobie młodzież przeczyta w jakich realiach funkcjonowaliśmy, w jakich bólach ta dzisiejsza wspaniała Wisła się rodziła…
Na początku biednie było bardzo. Na pierwszy obóz latem 2012 zespół pojechał do Gostynina, raz, dlatego, że nic nie było wcześniej zorganizowane, dwa, że musieliśmy liczyć się z kosztami. Były tam naprawdę spartańskie warunki, jak na zawodowy klub z ambicjami. Pracujący w zasadzie chałupniczo, trzyosobowy marketing, dysponował zerowym budżetem, sprzętu elektronicznego nie było wcale, np. kamerę do nagrania czegokolwiek musieliśmy wypożyczać. Podobnie zresztą jak kserokopiarkę, bo klubowa była tak rozklekotana, że skopiowanie kilku stronnic dokumentu okazywało się niewykonalne. Co tu dużo gadać, prezes żeby ciąć koszty zrezygnował z samochodu służbowego, bo to były grube 2 tys. zł. miesięcznie, a chcąc mieć w gabinecie, który służył także za salę VIP, solidny telewizor na ścianie – kupił go za własne pieniądze. „Dziury” były wszędzie, sam obiekt też sypał się z miesiąca na miesiąc, ale doprowadziliśmy dużym wysiłkiem do choćby budowy mini lóż VIP na górze, pod dachem, gdzie wcześniej hulał tylko wiatr.
Zaczęliśmy w tych ekstremalnych realiach budować nową Wisłę. Pojawili się pierwsi sponsorzy – mocno wspierał nas Trans-Sprzęt, za chwilę był Rolmarket, potem Carlsberg, Revico (pierwszy sponsor, który wszedł na koszulkę) i inni. Ale początkowo było ciężko do tego stopnia, że musieliśmy pożyczyć pieniędzy, żeby mieć dla ludzi na wypłaty na święta. Oczywiście dług nie był duży, ale nie chcieliśmy wyciągać cały czas rąk do skarbnika i prezydenta. Mnie w dodatku rozsypały się wtedy kolana i szybko musiałem jedno zoperować (drugie robiłem wiosną 2013).
No to szybko to zrobiłem i 3 dni po zabiegu byłem już w pracy – zamiast prowadzić rehabilitację nogi, siedziałem za biurkiem, a na mecze jeździłem z kulami… Głupota ludzka nie zna granic. Daliśmy jednak radę, przetrwaliśmy te ciężkie chwile. Później pieniędzy zaczęło przybywać, bo poza sponsorami i partnerami, którzy także w formie barteru odciążali nas w wielu miejscach oraz np. bardzo dobrą umową sprzętową z adidasem, w pierwszej lidze już były jakieś środki z praw telewizyjnych i przy oszczędnym życiu, finanse nam się zaczęły pomalutku poprawiać. Przyszły pierwsze transfery, bo jeszcze w pierwszej lidze sprzedaliśmy Górala, później wytransferowaliśmy do Włoch Przemka Szymińskiego i krok po kroku budżet się zwiększał. Z ogromną satysfakcją wspominam dziś decyzję, żeby nie likwidować miejsc pracy w spółce, choć przymiarki do tego były bardzo poważne. To jednak długi czas było rzeźbienie, zwłaszcza, że co rundę przychodzili do nas kolejni piłkarze, często z dużym już doświadczeniem, więc nietani w utrzymaniu (jeśli dobrze sobie przypominam, to od objęcia przeze mnie prezesury w 2012, do awansu w 2016 sprowadziliśmy prawie 50. piłkarzy). To był czas niezwykle wytężonej, ale ogromnie satysfakcjonującej pracy. Na każdy polu widać było pozytywne jej efekty, dlatego cały czas nas to napędzało i chcieliśmy więcej i więcej… Nikt nam nie mówił: macie robić awans jeden, czy drugi, sami szliśmy za ciosem, jak wytrawny bokser i nawet jak trafiał nas jakiś mocny cios, to otrząsaliśmy się momentalnie i wyprowadzaliśmy kontrę dla rywala zabójczą…
Zauważyłem, bo mieliśmy okazję rozmawiać i z Pawłem Magdoniem, Czarkiem, Stefańczykiem i z Bartkiem Sielewskim, powiedziałeś, że wspominasz te czasy z rozrzewnieniem, może nieco dłuższy okres, bo nie wszyscy pojawili się w tym momencie, ale ja bym powiedział -jak hartowała się stal, te słynne naleśniki u Krzywego.
Naleśników nie jadłem, ale nafciarska stal hartowała się błyskawicznie. Niezapomniane eskapady do Tarnowa, Niepołomic, gdzie potężne drzewo stało tuż przy boisku, Concordia Elbląg, Nowy Dwór, Łowicz, Brzesko, nawet sparingi, zawsze i wszędzie. Tak, myślę, że naszą siłą była wtedy szatnia – mocne charaktery, wyjadacze, ale i młodzi gniewni i ta niesamowita atmosfera, na którą silny wpływ mieli właśnie Krzywy, Janic, czy Stefan. Zespół też wiedział, jak bardzo nam na nich zależy i myślę, że to było niezwykle istotne. Wyjazdy na każdym mecz, podglądanie treningów, rozmowy, obserwacje i… pieniądze, żeby mieli. Może było skromnie, ale to była rodzina atmosfera i dążenie do celu wbrew przeciwnościom losu. Udało się, ale znów – gdyby wtedy mi ktoś powiedział, że za kilka lat będę oglądał mecz z nowej już Petki i patrzył na boisko po prostu jak w kinie, to nawet ja – niepoprawny optymista, bym chyba w to nie uwierzył, mimo, że bardzo chciałem, żeby tak było.
Dzisiaj jesteśmy już w ogóle w innym świecie, na innej planecie. To tak, jak przejście z kasety VHS na tryb Ultra HD. Ale ja mam jedną prośbę – żeby tych „starych taśm video” nie wyrzucać, żeby pamiętać o tym skąd wyszliśmy, bo to, co dzisiaj się dzieje, to jest naprawdę efekt organicznej pracy ludzi, którzy zaczynali od zera 10 lat temu, o których nigdy nie pozwolę zapomnieć. „Zastałem Wisłę drewnianą, a zostawiłem murowaną” – z nimi i dzięki nim.
Odjechaliśmy trochę od tematu. Teraz kolej na kilku trenerów. Przez jednego już trochę przemknąłeś, ale powiedzmy, że delikatnie – trener Kaczmarek jak to wyglądało przez 5 lat i zdradź w końcu kulisy rozstania.
To był strzał w okienko. Generalnie pomysł na zatrudnienie Kaczmara chodził mi po głowie wcześniej, ale Dmo nie bardzo był do tego skłonny. Marcin był na nasze ówczesne potrzeby odpowiednią osobą i miał znakomity sztab. O Bagrosiu dwa słowa, bo to też była petarda, osoba, którą muszę wymienić w pierwszym szeregu tych najważniejszych, którzy się przyczynili do odbudowy Wisły. Od razu wróciliśmy do pierwszej ligi, przez dwa sezony byliśmy czołowym zespołem na zapleczu ekstraklasy, no i w trzecim wdarliśmy się do elity. Miało być na jeden sezon, ale coś komuś nie pykło. Pamiętajmy też, że dawaliśmy trenerowi co okno dobrych piłkarzy. O lecie 2012 już wspominałem, w zimie 2013 dołączył do nas Filip Burkhardt, później Stefan i Piotrek Wlazło, dalej Patryk Stępiński, Mitko Iliev, Mikołaj Lebedyński itd. Nie będę całej pięćdziesiątki wymieniał, bo sporo z nich się niestety nie sprawdziło, ale generalnie braliśmy tych, których chcieliśmy. Wyobraźcie sobie, że, jeśli pamięć mnie nie myli, to w pierwszoligowych czasach nie przyszedł do nas tylko jeden piłkarz, którego chcieliśmy – latem 2014 Miedź Legnica przelicytowała nas w staraniach o Daniela Ferugę.
To, że Marcin został trenerem 70-lecia nie jest przypadkiem, bo dobrych trenerów było w Płocku kilku w historii, natomiast takiego, który przeprowadził klub od 2 ligi do ekstraklasy i w dodatku spokojnie się w niej utrzymał, nie było i nie będzie. Dlaczego więc musieliśmy się z nim rozstać? Nie doszukujmy się podtekstów, była to naprawdę bardzo przemyślana decyzja. Gwoli prawdy, to my jako klub chcieliśmy, żeby trener został, on nam dał jednak wyraźnie do zrozumienia, że chce już odpocząć. Spotkaliśmy się, podaliśmy sobie ręce, przeszliśmy na „ty” i pożegnaliśmy w pełnej zgodzie. Za mojej kadencji klub zaliczał absolutnie epokowe osiągnięcia, w kilku z nich udział miał właśnie Marcin Kaczmarek – najdłużej, bo aż 61 miesięcy, pracujący nieprzerwanie z pierwszym zespołem trener w historii Wisły (drugi w klasyfikacji Stanisław Tymowicz to „tylko” 48 miesięcy, trzeci – Tadeusz Prosowski 46).
Jerzy Brzęczek – kapitalny sezon. Czy była szansa na jego zatrzymanie? Czy miał takie parcie, że przysłowie „z niewolnika nie ma pracownika” oddaje wszystko? Otrzymał wtedy propozycję objęcia posady selekcjonera.
Gdy odebrałem telefon od Zbyszka Bońka, proszącego o Brzęczka na selekcjonera, to nie miałem chwili zawahania. Są sprawy, będące ponad wszystkim, jedną z nich jest wg. mnie Ojczyzna i praca dla niej. Chwilę wcześniej, pamiętam dokładnie, bo trwały uroczystości weselne mojej córki, Jurek zadzwonił do mnie taktownie dzień po ślubie: „teraz prezes jesteś już na poprawinach, emocje opadły, to mogę powiedzieć, że mam propozycję z Legii. Bardzo cię proszę cię, żebyś mi pozwolił odejść”. No nie było opcji, nie było klubu w Polsce, który wtedy mógł trenera od nas wyciągnąć. Chcieliśmy kontynuować pracę z Brzęczkiem, bo pokazał, że to był nie tylko kawał trenera, ale też wspaniały człowiek i menedżer. Interesował się nie tylko tymi piłkarzami, którzy byli w zespole, ale też tymi, którzy mieli przyjść, oglądał ich, analizował. Mieliśmy znowu szczęście do sztabu szkoleniowego i ogólnie wszystko nam wtedy zagrało. Oczywiście zespół też był ciekawy, bo nie ukrywajmy – paru „panów piłkarzy” biegało wtedy w niebiesko białym pasiaku. Ale Brzęczek potrafił zrobić coś nie tylko z gotowcami. Umiał budować i odbudowywać, a chyba najlepszymi na to przykładami są Szycha, Furmi, czy Reci. Miał też inny, kapitalny dar. Gdy przed rozpoczęciem z nim pracy omawialiśmy poszczególnych piłkarzy, jakich mieliśmy w kadrze, zatrzymałem się przy Giorgim Merebashvili i mówię, że to taki fajny grajek, ale specyficzny charakter, który jak ma focha, to np. potrafi nie powiedzieć „dzień dobry” trenerowi. Na Jurku nie zrobiło to wrażenia, odrzekł tylko, że „poradzimy sobie, wykorzystamy wszystko co w nim najlepsze”. I tak było, Mereba grał kapitalnie, strzelił w tamtym sezonie 5 goli, miał chyba z 8 asyst, a ja… uwielbiałem, jak przychodziłem na trening, a on wołał do mnie: „cieść prezes, jak się maś?”. Brzękol, jak trzeba było kogoś opieprzyć, to robił to, albo brał na bok i tłumaczył, ale generalnie to był taki brat-przyjaciel. Chorowali, to sam leki im przywoził, a jak mój tata umierał, chciał mu ułatwić leczenie w Austrii, proponował, że sam go zawiezie do swojej znajomej „czarodziejki”. To był mega dobry, a przy tym bardzo rozsądny człowiek. Szybko odnalazł się w płockich realiach, wiedział kto i w co tu gra, nie dawał się wkręcić w dziwne tematy, nie pozwolił np. na skłócenie nas ze sobą, choć i takie działania wtedy były podejmowane.
Byłem przekonany, że sobie poradzi w kadrze, jeśli miałem obawy, to tylko o to, czy nie jest za normalnym, dobrym człowiekiem, czy wielkie, zmanierowane gwiazdy polskiej piłki będą w stanie go zrozumieć i zaakceptować… Moim zdaniem poradził sobie, niczego tak naprawdę nie przegrał, zrobił spokojnie awans do mistrzostw Europy, wprowadził trochę młodej krwi do reprezentacji. Nie graliśmy może zbyt pięknie, ale teraz gramy? W czym lepszy był zespół Paolo Sousy, albo czy ekipa Czesława Michniewicza gra lepiej? Różnica jest taka, że dziś reprezentanci mówią publicznie, że nie będą ładnie grać, bo liczy się tylko wynik, a selekcjoner to popiera, bo: „nie zamieni wody w wino”. Szkoda mi go było bardzo, bo doskonale rozumiałem, jak czuje się człowiek wyrzucony z pracy, którą dobrze i z całym sercem wykonuje.
Pytałem o to Czarka Stefańczyka, zapytam też ciebie: Jerzy Brzęczek i Wisła Płock w tamtym czasie to było ten człowiek i to miejsce, a teraz już niekoniecznie byłoby tak dobrze?
Zawsze najlepiej, jakby różne rzeczy grały, żeby się zazębiały te klubowe organizmy. I rzeczywiście wtedy tak było, drużyna – trener – dyrektor – zarząd, rozumieliśmy się, często bez słów i ufaliśmy sobie. Zresztą jechaliśmy na jednym można powiedzieć wózku, bo po zatrudnieniu go w miejsce Kaczmarka, miał i ja oczywiście razem z nim kiepskie notowania. Niektóre „ważne osobistości” krzyczały: „to jest koniec Wisły!”, a on robił swoje. Po kilku porażkach z rzędu, gdy już szykowany był za mnie następca, Brzeczek uspokajał i przekonywał, że: „za chwile będziemy seryjnie wygrywać”. Moim zdaniem dobry trener jest absolutną podstawą sukcesu zespołu. Oczywiście piłkarze też są bardzo ważni, ale trener, nie tylko jako szkoleniowiec, ale też właśnie jako człowiek, menedżer, obserwator, zaangażowany, sumienny – to jest absolutnie niezbędne.
Dlaczego sobie nie poradził w Krakowie? Ja tam nie byłem, nie wiem jak to funkcjonowało, z kim współpracował, za co odpowiadał, jaki miał zespół. Teraz jest przed nim bardzo trudny czas. Wypada czekać, żeby się odbudował, znowu trafił gdzieś na odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie, tak jak to miało miejsce w Płocku. Trzymam za niego kciuki i wierzę, że jeszcze się pokaże z dobrej strony. To co zrobił w Płocku, to naprawdę nie był przypadek, a weźmy pod uwagę, że gdyby nie ten feralny mecz w Białymstoku, to byłyby puchary. Z całej Polski napływały do mnie gratulacje typu „jesteście moralnymi zwycięzcami”, ale to był bardzo ambitny człowiek i to też bardzo mi zaimponowało, że tak strasznie przeżywał tamtą sytuację. Gdybyście zobaczyli wtedy złość Brzęczka. Generalnie nie był bardzo impulsywnym człowiekiem, ale jak wszedłem do szatni po meczu z Jagą, to myślałem, że tam rozwali ściany. Wściekły był potwornie, mimo, że mu mówiłem jaki sukces osiągnęliśmy, tyle lat czekania, żeby być w ligowym czubie, przecież byliśmy o włos nawet od medalu…
Kolejny trener: Dariusz Dźwigała. Absolutny niewypał nie potrafiący do tej pory przyznać się do porażki. Czy to był twój pomysł, czy to była w jakimś stopniu propozycja prezesa Bońka?
A czy są tacy, którzy potrafią przyznać się do porażki? On po prostu uważa, że 11 meczów, to było za mało, że nie dostał prawdziwej szansy, nie wie do dziś jak było naprawdę. To nie była propozycja Bońka. Czasu na zastanawianie nie mieliśmy wtedy zbyt wiele, a chcieliśmy kontynuować koncepcję zatrudniania młodych, jeszcze na dorobku, głodnych sukcesu trenerów. Darek Dźwigała to był ryzykowny ruch w trudnym w ogóle momencie, bo odszedł nie tylko wybitny trener, ale i kilku kluczowych piłkarzy, a oczekiwania i apetyty były rozbudzone. Wtedy Łukasz Masłowski proponował właśnie Dźwiga i Kibu Vicunę, który był w sumie pierwszym wyborem, ale wtedy jeszcze nieosiągalnym. Nie chcę trenera Dźwigały określać mianem kompletnego niewypału, bo widziałem też pozytywy, rzeczy, których nigdy z trybun się nie zobaczy. To, że musiał odejść było jednak efektem analizy za i przeciw, wnikliwych obserwacji zespołu – tego jak on funkcjonuje, pracuje na i poza boiskiem, jak na szkoleniowca reaguje. Po meczu z Arką na konferencji prasowej trener załamywał ręce i mówił, niemalże ze łzami w oczach, że jakieś fatum nad nim wisi. No nie można robić takich rzeczy. A byłem jeszcze przed konferencją u niego, udzieliłem wsparcia, prosiłem o spokój i tłumaczyłem: „dzisiaj przegraliśmy, ale jutro wygramy. Trzeba motywować, szukać pozytywów, przecież piłkarze to wszystko obserwują”. Nie było tej „chemii” i przyszedł moment, że nie mieliśmy wątpliwości, że ten mariaż musi się skończyć. Z Darkiem, kiedy się spotykamy, to podajemy sobie ręce i wymieniamy neutralnymi opiniami na różne tematy. Może kiedyś będzie okazja porozmawiać dłużej o tamtej sytuacji i dokładnie wytłumaczę mu co i dlaczego się wtedy stało, nie mam z tym problemu. Chcę zapamiętać go przede wszystkim z fantastycznego zwycięstwa na Legii, choć wywiadu, w którym rozgoryczony powiedział, że Wisła nie ma swojego DNA, też mu nigdy nie zapomnę, o nie.
To czy trener jest dobry, czy nie, weryfikuje poniekąd życie. Dobry trener po zwolnieniu z Wisły Płock nie czekałby długo na kolejne propozycje.
Nie zawsze tak jest, niektórzy np. mają dość ławki trenerskiej i nie przyjmują ofert z różnych względów. Nie tylko trenerzy, ja na przykład miałem w sierpniu konkretną ofertę prezesury z jednego z klubów ekstraklasy, ale jej nie przyjąłem. Różnie bywa.
Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. Gdy z klubu odchodził Kaczmarek szybko wyselekcjonowaliśmy do ostatniej rozmowy dwóch trenerów: Macieja Bartoszka i Brzęczka. Spotkaliśmy się w jednym dniu z oboma i kiedy zdecydowaliśmy się ostatecznie na Jurka, to byliśmy w 100% przekonani, że to jest TO. Natomiast w przypadku Dźwiga już tak kolorowo nie było. Pamiętam, że siedzieliśmy wtedy z dyrektorem Masłowskim i gdy o tym wyborze rozmawialiśmy, to jakaś niepewność w nas kiełkowała. Zdecydowaliśmy się jednak na ten ruch, bo zarządzanie polega na podejmowaniu decyzji. A nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Zwłaszcza w futbolu.
Kibu Vicunia
Żałuję, że nie został trenerem od początku sezonu, tak jak planowaliśmy. Oglądałem ostatnio tamte mecze, kiedy potrafiliśmy wygrać 3:0 we Wrocławiu, grając jednego mniej, czy z Cracovią w podwójnym osłabieniu. Preferował fajny, atrakcyjny futbol, taki hiszpański – posiadanie piłki, kreowanie sytuacji itd. Ale na końcu zawsze jest wynik, a punktów brakowało, gdy potrzebowaliśmy ich jak tlenu. Przed pamiętnym meczem w Gliwicach kwestia zwolnienia Kibi wcale nie była przesądzona, ale już w przerwie wiedzieliśmy, że to koniec. Drużynie ewidentnie potrzebny był wstrząs, a on nie był w stanie tego zrobić. Jako dobry, ale i miękki człowiek powinien mieć fighterów w sztabie, a takich przy nim nie było. W momencie, kiedy jeszcze na Piaście ogłosiłem rozstanie, trener wyraził pełne zrozumienie. Nie było żadnych gadek, obrażania się, nic z tych rzeczy. Powiem więcej – niektórzy piłkarze, np. Ricardinho byli wyraźnie moją decyzją zdziwieni, wręcz źli. A Kibu sam stwierdził, że liga jest jeszcze do uratowania, ale on już chyba nic więcej z tego zespołu nie jest w stanie mentalnie wykrzesać. Taka znaczna różnica względem tego jak w analogicznej sytuacji zachował się jego poprzednik. On miał klasę, szanuję takich ludzi bardzo.
Nie ma się co czarować – to był ten mój jedyny kiepski sezon w Wiśle. Wszystko co najgorsze w kwestii trenerów, skumulowało się w jednym.
Leszek Ojrzyński – w tamtym czasie odpowiedni trener, odpowiedni człowiek, w odpowiednim czasie?
Na szczęście ostatni ruch, już bez udziału dyrektora, był w punkt. Wiedziałem, że teraz koncepcje młodych-gniewnych trzeba odłożyć na bok, a jedynym trenerem, który pomoże nam uratować ligę będzie Leszek Ojrzyński. Zwróćcie uwagę, że to był jedyny trener, z sześciu jakich zatrudniałem, będący od lat „w obiegu”, z dużym doświadczeniem. W tamtym momencie nie można było już jednak ryzykować, choć umówmy się – pewności też żadnej nie było, bo to nie jest cudotwórca. Leszka znałem jeszcze z jego poprzedniego pobytu w Płocku, działałem wtedy w stowarzyszeniu kibiców, ale miałem z nim kontakt i widziałem jak funkcjonowała szatnia, jak potrafił motywować zespół. Piękna, efektowna gra nie była dla mnie istotna, gdy groziło nam zaprzepaszczenie lat ciężkiej pracy. Z trenerem spotkaliśmy się w Warszawie rano po meczu z Piastem. Powiedział tylko: „wiem czego wam potrzeba, robimy to”.
Ostatnia kolejka. Thriller z Zagłębiem Sosnowiec…
Pewnie kilka zawałów było blisko, bo nieprawdopodobny to był mecz, skala emocji była chyba największa ze wszystkich moich prawie 300 meczów prezesowskich… Ciężko zapomnieć – mamy kapitalne sytuacje bramkowe, Karol Angielski z bliska, Mereba na pustą bramkę, ale nie trafiamy. A rywale gryzą trawę, dawno zdegradowani, walczą, jakby to była gra o ich życie! Ktoś przy ławce gości wydawał się być cały czas na telefonie, być może z Krakowa, gdzie Miedź musiała wygrać, a wtedy porażka Wisły dawała legniczanom utrzymanie. Nie wiem ile było w tym prawdy, ale słyszeliśmy, że ktoś obiecał Zagłębiu grube pieniądze za wygranie z nami… W każdym razie 1ligowe już Zagłębie grało najlepszy mecz w sezonie, a my… Mieliśmy wtedy sporo swoich problemów. Igor Łasicki z konieczności wyszedł na prawej obronie, w końcówce „oddychał rękawami”, ale zapieprzał na maksa. Najgorzej było jednak w bramce. Thomas Dahne był nie do gry, na ławce usiadł młody Adrian Tokarski, a między słupkami stanął Bartek Żynel z… kontuzją barku. I można powiedzieć, że Żynelek obronił nam ligę, parując w ostatniej minucie piłkę na poprzeczkę. Ojrzyna wyrzucony na trybuny…
Co to był za mecz! Szczerze? Po wszystkim byłem chyba bardziej szczęśliwy niż po Zawiszy (awans). Wiedziałem jaka jest stawka tego meczu – gdybyśmy spadli, to o ekstraklasie, nie mówiąc o nowym stadionie, prawdopodobnie moglibyśmy już zapomnieć, być może na zawsze.
OK, początek był słaby, w trakcie rozgrywek też dobrze nie było, ale przecież prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna (śmiech). Na końcu była euforia, ale ja liczyłem się z tym, że mogę zostać odwołany, bo mimo wszystko sezon był kiepski.
Duet Jóźwiak – Sobolewski. W moim odczuciu: totalna porażka.
Oczywiście z perspektywy kibica, czy dziennikarza tak to może wyglądać, natomiast ja totalnie się z taką oceną nie zgadzam. Pierwsza runda Radosława Sobolewskiego: kilkakrotnie trener miesiąca, po raz pierwszy w historii pozycja lidera Ekstraklasy. Oprócz tego: ambitny, charakterny, konkretny. Wiecie, że w sezonie 19/20 po 17 meczach mieliśmy tylko punkt mniej niż dziś i byliśmy na VI miejscu, co zakładając, że Lech coś ugra w swoim zaległym meczu, spowoduje, że osiągnięcia tamte i obecne są niemal identyczne? Swoją drogą tak dobrze się wtedy prezentowaliśmy, że ja mogłem zadebiutować w Lidze Plus Extra.
Oczywiście, wiosna była znacznie słabsza, tylko weźcie pod uwagę, że wypadł nam na ostatnim treningu człowiek, który miał nas prowadzić do zwycięstw – Rafał Wolski, a dodatkowo rozgrywki storpedowała pandemia i wszystko stanęło na głowie. Kurczę, gdyby wtedy Rafał nie złapał kontuzji… w treningu układ środka: Rasi – Furmi – Wolak – Szwoszek wyglądał przekozacko i byłem święcie przekonany, że będziemy w górnej połówce na koniec. Szkoda też, że Kamyk nie wszedł wcześniej między słupki. Przed wyjazdem do Białegostoku rozmawiałem z trenerem bramkarzy i sugerowałem, że już czas postawić na Krzyśka. Tak się nie stało i w ostatniej minucie meczu z Jagą Thomas wpuścił prostą wydaje się piłkę z rzutu wolnego i ze spokojnego 2:0 zrobiło się 2:2. To była strata niezwykle cennych punktów, która miała istotny wpływ na to, co się działo później.
Często obserwowałem treningi, czasami z ukrycia, tylko po to, żeby zobaczyć co się dzieje pomiędzy trenerem, a zespołem. Jak się komunikują, jak na siebie patrzą, w jaki sposób wyrażają swoje niezadowolenie. I ja tam naprawdę widziałem chemię w tym zespole, czułem, że to jest zdrowy organizm. Tak to widziałem, ale nie tylko ja. W trakcie jakichś zajęć podszedł do mnie Bartek Sielewski i powiedział, że ruch z zatrudnieniem Sobola, to było najlepsze, co mogliśmy zrobić.
A wiecie co się działo jak z Sobolewskim przedłużaliśmy kontrakt w maju 2020? Ogólny aplauz, członkowie rady nadzorczej dzwonili do mnie chyba codziennie z pytaniem: „co z trenerem, kiedy nowa umowa?”. To samo na zarządzie – nie było cienia wątpliwości, że chcemy dalej z Sobolem pracować! Absolutna jednomyślność, to samo zresztą było w przypadku Marka Jóźwiaka. To są fakty.
Co się stało, że zamknęły się za mną drzwi i w zasadzie natychmiast Beret i Sobol stali się „do odstrzału”? To pytanie nie do mnie, ja z pracy jednego i drugiego byłem zadowolony. Macie inne zdanie, wasze prawo, ja oceniam to co widziałem na co dzień i czego osobiście doświadczyłem.
Merebashvili czy Stefańczyk już chyba tak dobrze współpracy z trenerem Sobolewskim nie oceniali.
Z pewnością nie ze wszystkimi miał świetny kontakt i nie był jeszcze Brzęczkiem. Ale tak to przeważnie bywa, że piłkarze, którzy nie grają, albo odchodzą, mają pretensje, bo czują, że są pokrzywdzeni. Natomiast od tego, żeby ustawiać zespół i dobierać kadrę jest trener. Sobolewski sam grał na bardzo wysokim poziomie, więc szatnię czuł. Ale on też cały czas się uczył trenerki i na pewno popełniał błędy, dziwne byłoby gdyby na tym etapie kariery szkoleniowca ich nie popełniał.
Ciśniecie z tym Jóźwiakiem, a dla mnie, który z nim pracowałem, to znów nie jest oczywiste. Oceniamy transfery? Gdy przychodził do nas latem 2019, kilku piłkarzy było już zakontraktowanych, dlatego ciężko go z tamtego okna w pełni rozliczać. Pierwsze okienko Bereta, to była zima 2020. Kamyk, Wolaczek, Dawid Kocyła, Thorgil Giertsen, Cilian Sheridan. Uważam, że jedno z najlepszych okien – poza Cilianem wszyscy byli (lub byliby, gdyby nie kontuzja) wzmocnieniami, a taki Kocyłka jeszcze niedawno wyceniany był na grube miliony i szykowano mu zagraniczny transfer. Pan profesor Wolski? Czemu dziś się nie przypomina, że to Jóźwiak nalegał, aby tego jednego z absolutnie najlepszych obecnie ofensywnych pomocników ligi sprowadzić do Wisły? Thorgil też wiele razy nam pomógł, Kamyk – wiadomo klasa TOP.
Na lato 2020 też mieliśmy konkretny plan, dlatego byłem bardzo zdziwiony, jak po moim odejściu z klubu nagle zaczęli się seryjnie pojawiać piłkarze, o których w ogóle nie było wcześniej mowy. Jest jedna istotna rzecz – nad transferami robionymi przez dyrektora sportowego musi być kontrola, bo to nie on podpisuje kontrakty, tylko zarząd. Wiosną 2020 nie było zupełnie wątpliwości, że chcemy dać mu dalej pracować, chyba, że były, ale ja o nich nie wiem.
My jako kibice mamy w głowie obraz Marka Jóźwiaka jako całości, nie podzielonego na kadencję prezesa Kuszewskiego i prezesa Marca.
I ja to rozumiem, pewnie gdybym z nim nie pracował, nie widział jak bez najmniejszych oporów podpisywaliśmy z nim drugą umowę, to też, na podstawie letniego okna 2020, bym go krytykował. Ale rozmawiamy szczerze, więc zrozumcie też mnie. Nie mogę powiedzieć, że to był zły dyrektor, bo mi się sprawdzał. Pracowałem z nim co prawda tylko rok, ale widziałem duże zaangażowanie, podobały mi się np. metodyjego działania. Jest inStat, można wpisać nazwisko piłkarza, wybrać konkretne zachowania i teoretycznie wszystko widać jak na dłoni. A on wychodził dalej. Ciągle gdzieś dzwonił, dopytywał, szukał opinii, analizował. Później siedział na treningach i obserwował, przychodził na Młodą Wisłę, podglądał juniorów. Takie rzeczy mnie do niego przekonały, a w kilku obszarach, uważałem, czy raczej uważaliśmy, że lepiej wygląda niż Masło. Wiedziałem natomiast, że ma nienajlepsze relacje z niektórymi piłkarzami i być może to zaważyło na jego przyszłości. Jeszcze więc raz – powiedzieliśmy sobie na zarządzie, że dajemy mu kolejne dwa okna transferowe i z przekonaniem, że tak będzie, odchodziłem z klubu.
Reasumując – obu moich dyrektorów sportowych cenię i swoją współpracę z nimi wspominał będę dobrze. Oczywiście, z Łukaszem łączy mnie więcej, dłużej pracowaliśmy, robiliśmy hitowe transfery, to on w 2014 „przywiózł nam” młodego Recę, ryzykował (majstersztyk z Szymańskim, którą to operację uważam, do bardzo podobną do tej z Wolskim), sprowadzał ciekawych grajków, choć, co normalne w tej branży, także wielokrotnie się mylił. Mam wam przypomnieć niewypały transferowe do dziś i porównamy, kto, jakich zawodników „nie trafił”? Mogę od ręki, tylko po co?! To jest branża, w której pudłują wszyscy, nawet najbogatsi. Marka też mam na plus i mimo wszystko zdania nie zmieniłem. Zdaję sobie jednak sprawę, że to tylko słowa, a te nie do wszystkich dotrą i niewielu z pewnością przekonają.
Czarek Stefańczyk w wywiadzie dla nas wspomina cię kilkakrotnie, chcesz coś o tym?
Stefan – to jest dopiero kawał historii. Dobry, inteligentny piłkarz, ale i anegdot poza boiskowych z jego udziałem jest mnóstwo. Mnie najbardziej podobało się, jak po kilku meczach reprezentacji Brzęczka, powiedział do mnie: „prezes zadzwoni do tego Jurka i powie, że nie będę w nieskończoność czekał na powołanie do kadry! Jestem mu niezbędny” Gdybym miał wybrać najbardziej charakterystycznych, ale także najważniejszych piłkarzy mojego czasu w Wiśle, to z pewnością Czarek znalazłby się w tym zestawieniu. Specyficzna postać, dla wielu mająca z pewnością trudny do zaakceptowania sposób bycia, nie ze wszystkimi mająca dobry flow w szatni. Ze mną też cisnął w swoim stylu Kiedyś wchodzę pod balon popatrzeć na jakiś zimowy trening, jest spokój, trwa rozgrzewka i nagle w tej ciszy rozlega się głos Stefana: „prezes to jest naprawdę lepszym dziadkiem niż prezesem!” Hala ryknęła śmiechem, a ja chyba śmiałem się najgłośniej i mówię to wnusiom do dziś. Chodziło na pewno o jakąś kasę, która się już chłopakom należała, więc Czaro wziął sprawy w swoje ręce. Generalnie on był najlepszy do załatwiania tematów finansowych. Raz zajrzał do mojego gabinetu i przez drzwi mówi: „jak z tymi wejściówkami? Pieniądz jest potrzebny – gwoździe na dach domu muszę kupić!”. No, myślę, jak na dach, to przelew musiał iść natychmiast.
Po niewielu swoich decyzjach z czasów prezesury mam w sumie niesmak. Fatalnie czułem się i czuję nadal np. po głupim rozstaniu z Damianem Piotrowskim, gdzie warszawski prawnik wpuścił nas na minę, szkoda także, że nie udało mi się wcześniej przekonać kilku trenerów do sprowadzenia do nas Łukasza Sekulskiego. Kolejną taką sprawą, która, gdzieś tkwi we mnie zadrą, to rozstanie ze Stefanem. Zakładam, że nikt tego Czarkowi nie powiedział, ale to ja jako jedyny chciałem, żeby został na kolejny sezon. I chciałbym, żeby on tego nie bagatelizował, bo to są fakty, chyba, że dla niego ważniejsze jest kto mu życzenia wysyła Na jedno z zebrań zarządu zaprosiliśmy dyrektora i trenera, bo trzeba było podjąć decyzje kadrowe, m.in. co do Stefańczyka. Ja od razu zaznaczyłem, że jestem za tym, żeby on został, choć wiedziałem, że będą duże opory ze strony rady nadzorczej, bo problemy były już rok wcześniej, gdy wyciągnęliśmy do Stefana rękę po dyskwalifikacji. Reszta była na nie, choć tak naprawdę Sobol powiedział coś w stylu „nooo, jak by został, to by został”, czyli jakby neutralnie. Co miałem zrobić? Zostawić piłkarza na siłę, żeby dalej żarł się z dyrektorem, na którego musiałby trafiać codziennie, a trener na niego pewnie też by raczej nie stawiał? Zresztą wiecie jakie jest zdanie Czarka na temat Sobolewskiego i Jóźwiaka, uważacie, że ten mezalians mógłby dalej trwać? Zawsze jednak przy podejmowaniu kluczowych decyzji, głęboko analizowałem temat, brałem pod uwagę za i przeciw i w tej sytuacji też pokierował mną rozsądek. Teraz to już nie ma znaczenia, ale wiem, że dziś, z perspektywy tych 30. już miesięcy od tamtych wydarzeń, postąpiłbym inaczej i dążyłbym za wszelką cenę do pozostawienia go w klubie, nawet wbrew innym. A co do żalu Czarka z powodu braku życzeń ode mnie, to rozumiem jego rozgoryczenie, bo u mnie rozgrzany do czerwoności przez 9 lat telefon, w połowie sierpnia 2020 w zasadzie zamilkł i o ile wcześniej otrzymywałem np. setki życzeń, to już na moje 51 urodziny było ich może kilkanaście, a później jeszcze mniej. Wtedy przypomniałem sobie i znów nucę co jakiś czas nieśmiertelną piosenkę Republiki – Biała Flaga sprzed dokładnie czterdziestu lat:
„Gdzie oni są? Gdzie wszyscy moi przyjaciele -ele-ele-ele-ele-ele?
Zabrakło ich,
Choć zawsze było ich niewielu -elu-elu-elu-elu-elu.
Schowali się
Po różnych mrocznych instytucjach -ucjach-ucjach-ucjach-ucjach-ucjach
Pożarła ich
Galopująca prostytucja -ucja-ucja-ucja-ucja-ucja”
Zostali ci, którzy byli szczerzy, prawdziwi, nieobliczeni na swoje korzyści, a niektórzy nawet wrócili. I oni są i będą najważniejsi. Życie.
Co w Twojej ocenie przeważyło w kwestii twojego odejścia z klubu? Polityka?
Ale jaka polityka, kiedy? To, że politykowałem, czy raczej, że nie politykowałem? Oczywiście, ja mam określone i bardzo wyraziste, niezmienne od lat poglądy polityczne, ale to prywatnie. Tak naprawdę w politykę zaangażowałem się tylko raz – widzicie znów piękny jubileusz, bo dokładnie 20 lat temu, w 2002 roku, gdy razem z m.in. Andrzejem Nowakowskim wspieraliśmy Mirosława Milewskiego w zwycięskiej kampanii prezydenckiej. Kandydowania do rady miasta nie traktowałem poważnie i nie walczyłem zupełnie o mandat. Później liczyła się tylko Wisła i czy to będąc w SSKWP, czy już w klubie rozmawiałem o niej ze wszystkimi, niezależnie od barw partyjnych. Co więc przeważyło nie wiem i szczerze, to przestało mnie to już dawno zajmować, bo po co się truć, co to zmieni? Słyszałem oczywiście różne pogłoski, a jedną z ciekawszych była ta, że na pożegnaniu ze mną zważyła zupełnie pokojowa akcja kibiców #MuremzaKruchym… Tego się nie odwróci, choć zadra pozostanie już na zawsze i boli co jakiś czas… Było bardzo ciężko, ale trzeba żyć dalej. To już historia.
Dla ciebie, być może tak, ale nie dla nas. Staramy się zorganizować wywiad z Prezydentem i jeżeli do niego dojdzie, to z pewnością nie omieszkamy go o to spytać.
Uważam, że to bez sensu. A po co rozdrapywać rany? Klub dziś osiąga dobre rezultaty, rozwija się akademia, za chwilę otworzymy stadion, o Kruszewskim już w zasadzie zapomniano. Kto się zastanawia nad tym, że podobne jak teraz wyniki osiągaliśmy już i ze mną na stołku i byliśmy nawet o włos od medalu? O Stowarzyszeniu Sportu Młodzieżowego mówiłem obszernie wcześniej i nazywanie mnie „hamulcowym” jego rozwoju jest co najmniej niepoważne. O tym skąd i jak znaleźli się w Wiśle sponsorzy z tymi największymi na czele, też mam sporo do powiedzenia i pewne tu zasługi. Stadion… o to jest dopiero historia! Myślę, że najtrafniejszym podsumowaniem tego, jak pracowałem dla Wisły, będzie stwierdzenie prezydenta Romana Siemiątkowskiego, który po jednym ze spotkań powiedział: „Jacek, wiesz co? Kup ty ten klub w końcu i daj nam spokój! Ciągle tylko łazisz i dupę trujesz: Wisła, Wisła i Wisła…!”. Merytorycznych zarzutów pod moim adresem do ostatniej minuty nie miała rada, przedstawiciele właściciela, nikt. Jeśli więc powody były, powiedzmy „poza boiskowe”, to o nich nie mówi się publicznie. A prezydent, jako przedstawiciel właściciela miał prawo zrobić jak zrobił i kropka.
Wiecie, co dla mnie jest ważne? To, że mam 297 meczów w roli prezesa Wisły Płock, od 2 ligi do ekstraklasy, akademia, wielkie transfery, reprezentanci, Bud-Mat, Orlen i w końcu stadion. To oczywiście nie jest moja zasługa, tylko wielu ludzi, z których o części już tu wspomniałem, a których miałem szczęście być tylko szefem. Tego nikt mi, nam nie zabierze. Ale oczywiście jeśli pojawią się pod moim adresem oficjalne zarzuty, to będę na nie odpowiadał, wtedy już w szczegółach, a uwierzcie mi – wolałbym nie…
Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, którą podjętą decyzję byś zmienił. A może żałujesz, że jakiejś nie podjąłeś?
Wszystko, co powiedziałem wam wcześniej, to są dla mnie tak naprawdę sprawy drugorzędne. Najbardziej żałuję, że tak bardzo zaangażowałem się w pracę i wszystko inne przestało się liczyć, że Wisła stała się tym, co mnie zajmowało dniami i nocami. Na własne trzeba powiedzieć życzenie, straciłem, to co najważniejsze – najbliższą mi osobę, która wspierała mnie zawsze i także dzięki której doszedłem tam, gdzie doszedłem. Dziś jestem pewien, że to, co osiągnęliśmy, można było osiągnąć, ale nie aż tak ogromnym kosztem. Stało się tak, że ciężka praca przez kilka pierwszych moich lat w Wiśle, zamieniła się w coś już zupełnie wyjątkowego. Niewielu pewnie pamięta, albo w ogóle wie, że latem 2015 rozpoczął się największy z jakim miałem do czynienia kryzys w klubie i wokół niego. To wtedy zatraciłem się zupełnie w pracy, na stadion przyniosłem nawet łóżko polowe i koszule na zmianę, bo niejednokrotnie nie miałem siły wracać późną nocą do domu. Inny, poza klubowy świat, przestał dla mnie zupełnie istnieć i… popełniałem kolejne błędy. Sukces, czyli ekstraklasę i mnóstwo dobrego, które wydarzyło się później, Wisła osiągnęła, ale ja trwałem w zagubieniu i tego sobie do końca życia nie wybaczę… Wybaczcie tę bardzo prywatną dygresję, ale to co powiedziałem jest ściśle związane z Wisłą i ze mną.
Zawodowo niewiele bym zmienił, o kilku decyzjach, przy których przede wszystkim za bardzo zaufałem swoim doradcom, wspomniałem wcześniej. Na pewno żałuję, że nie udało się doprowadzić do powrotu starego herbu i to jest jedyny niezrealizowany główny cel, który stawiałem przed sobą rozpoczynając prawie 11 lat temu pracę przy Ł34. Finalizacja tematu była już blisko, pozostały tylko do ustalenia pewne kwestie związane z kibicami. Mimo, że za moich czasów wydarzyło się tyle fundamentalnych dla klubu rzeczy, ja nigdy nie mówiłem, że jestem nieomylny. Jak to w tej branży, miałem chybione transfery, było też kilka nie najlepszych decyzji, gdzieś wewnątrz klubu. Nie jest jeszcze czas, żeby o tym opowiadać.
Ten wywiad traktuje tak naprawdę wszystkie tematy mocno pobieżnie. O mojej pracy w klubie napisany jest gruby tom, więc tu tylko z rzadka „wyrywana” jest #KartkazKsiążki. Może więc kiedyś…
Potrafisz już dziś obiektywnie spojrzeć na klub? Chodzi mi o decyzje podejmowane przez obecnego prezesa. Oceniasz to już tylko jako kibic, czy zdarza ci się widzieć siebie jeszcze w tym budynku i zastanawiać się „co ja bym zrobił w tej sytuacji”?
Wciąż widzę poruszamy najcięższe dla mnie kwestie… Cóż, mam trudność z oglądaniem meczów Wisły na żywo i ogromny problem z emocjami. Odnoszę cały czas wrażenie, jakbym nadal pracował w klubie, reaguję strasznie emocjonalnie, mam niezmiennie odruch, żeby lecieć do szatni, pogadać, pokazać ekipie, jak jest ważna i jak w nich wierzę. Albo na trening, albo popatrzeć jak pracują ludzie od boisk, itd. wszędzie, gdzie było mnie pełno przez te moje niebiesko-białe lata… Dlaczego tak mam? Bo spędziłem tam prawie 10, nieprawdopodobnych lat, które zupełnie zmieniły moje życie, bo tam są cały czas „moi” wieloletni współpracownicy, ludzie z którymi podnosiliśmy Wisłę z ruin, z niektórymi bardzo się zżyłem, a Ł34, jak już wiecie, stało się moim domem… Weźmy zespół – 2,5 roku po moim odejściu w wg. mnie meczu roku z Legią zagrało 9. jeszcze „moich” piłkarzy, dziesiąty był na ławce, kilku w tym dniu poza kadrą, a inny podstawowy grajek – Damian Michalski został chwilę wcześniej sprzedany na zachód. To są cały czas kluczowi zawodnicy, a ja wielu z nich darzę szczególnym sentymentem i łza kręci mi się w oku gdy patrzę na ich występy, albo, gdy w przerwie pozdrawiam ich żony, czy agentów. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo o każdym z nich dużo mógłbym powiedzieć. Wspomnę może tylko o Dominiku Furmanie, którego traktuję cały czas jak absolutnie „najswojszego”, bo wielu wyjątkowych i bardzo trudnych chwil w Wiśle razem doświadczyliśmy.
Sztab. Mateusz Oszust, Krzysiu Mysera, Nadol, Soczi, Kasia, Magda…, a kierowca Mariusz Gęsiarz, mój brat przecież?! I mógłbym tak dalej – cały prawie marketing jest z moich czasów, ale szkoda, że nie zdążyłem popracować z Rafałem Wyrzykowskim, choć decyzja o zatrudnieniu go w klubie zapadła jeszcze z moim udziałem. A Pani Lila, a Maciek – mistrz od boisk, no a asystentki, absolutnie szczególnie dla mnie osoby i to nie tylko dlatego, że współpracowaliśmy zawodowo najbliżej jak się dało. Zakładam, że ich już dawno nie, ale mnie z nimi wciąż łączy nierozerwalna więź. Tak już mam i pewnie łatwiej byłoby mi normalnie, jak dawniej „tylko” kibicować, gdyby po mnie nastąpiła w klubie rewolucja kadrowa. Śmiać mi się chce, bo nawet jak spotykam przypadkowo trenera Pavola Staňo, z którym przecież nie pracowałem, to łapię się na tym, że zaczynam rozmawiać z nim jakbym nadal był w klubie. Po Legii np. natknęliśmy się na siebie w kościele i po mszy mówię do niego: „trenerze największe brawa, ale nie zachłystujmy się proszę. W 2019 mieliśmy po 13., jak dziś, kolejce nawet jeden punkt więcej niż teraz, też byliśmy na topie, wszyscy chodzili z głową w chmurach, a skończyło się średnio. Spokojnie więc, małą łyżeczką, nie pompujmy balonika i róbmy swoje”. Nie wiem, czy jestem w stanie to wytłumaczyć, trzeba chyba to przeżyć… Mam problem i to do tego stopnia, że gdy np. przed Piastem powstał dylemat – iść na mecz, czy spędzić czas z wnuczką, to, i był chyba taki pierwszy moment w moim życiu, wybrałem dzieci. Chociaż wcale nie musiałem, to stwierdziłem, że wykorzystam do maksimum ten czas, kiedy małe są w Polsce i zostałem w domu.
Nie chcę oceniać, ani komentować pracy klubu, bo o wielu rzeczach nie wiem i pobieżną opinią mógłbym kogoś skrzywdzić, a nie jest to moją intencją. Podstawą do spokojnego funkcjonowania i rozwoju spółki są ustabilizowane finanse, wiadomo też i nie muszę szerzej o tym się rozwodzić, że teraz kluczowa, poza organizowaniem pieniędzy na działalność, jest praca nad frekwencją. Za chwilę oddany będzie obiekt na 15 tysięcy miejsc i trzeba dużo pracy, aby raz w tygodniu wyciągnąć choć część z tych bardzo licznych przecież klubowych followersów zza komputerów oraz smartfonów i sprowadzić ich na Ł34.
Wg. mnie Wisła kontynuuje kurs, który obraliśmy we wcześniejszych latach, ale w poprawiających się, zgodnie z planem realiach infrastrukturalnych, czyli zbliżającym się otwarciu nowego, przepięknego i mojego wymarzonego stadionu. Nie jest to dla mnie nic zaskakującego, bo wiem najlepiej jaką firmę zostawiałem. Dziwiły mnie oczywiście niektóre ruchy, ale widocznie uznano, że są konieczne, a niepopularne decyzje trzeba niejednokrotnie w klubie podejmować. Z Tomaszem, przez 5 lat naszego prezesowania, wcześniej zresztą także, współpracowałem bardzo blisko, starałem się, żebyśmy wszystkie strategiczne decyzje podejmowali razem, po dyskusji i w 99% przypadków dochodziliśmy do zgodnych wniosków. Dostępu do żadnej wiedzy także nigdy mu nie ograniczałem. To była bardzo dobra (znów zaznaczam, że w moim odczuciu) współpraca, którą było widać na zewnątrz i która też myślę powodowała, że klub wspaniale się rozwijał pod każdym względem.
Dobra, o jednym czego mi zabrakło powiem. W ubiegłym sezonie Wisła po raz pierwszy w historii polskiego futbolu została najlepszym klubem na Mazowszu. Bardzo szkoda, że fakt ten nie był mocno i wszędzie, gdzie się da zaakcentowany, z billboardami przy Wisłostradzie, aż do Łazienkowskiej włącznie.